Info
Ten blog i rower prowadzi axass z miasteczka Gałków Mały. Na razie mam przejechane 198936.25 kilometrów w tym 10401.71 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.75 km/h.Więcej o mnie. 2012 2013 2014 2015 2016 2017 2018 2019 2020 2021
2022
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad15 - 1
- 2024, Październik22 - 0
- 2024, Wrzesień20 - 0
- 2024, Sierpień25 - 0
- 2024, Lipiec22 - 0
- 2024, Czerwiec6 - 0
- 2024, Maj9 - 1
- 2024, Kwiecień5 - 0
- 2024, Marzec5 - 0
- 2024, Luty4 - 0
- 2024, Styczeń5 - 0
- 2023, Grudzień3 - 0
- 2023, Listopad7 - 0
- 2023, Październik11 - 0
- 2023, Wrzesień28 - 0
- 2023, Sierpień19 - 1
- 2023, Lipiec24 - 2
- 2023, Czerwiec32 - 1
- 2023, Maj14 - 1
- 2023, Kwiecień7 - 1
- 2023, Marzec7 - 3
- 2023, Luty2 - 0
- 2023, Styczeń9 - 2
- 2022, Grudzień9 - 0
- 2022, Listopad8 - 1
- 2022, Październik20 - 0
- 2022, Wrzesień17 - 0
- 2022, Sierpień16 - 5
- 2022, Lipiec7 - 0
- 2022, Czerwiec24 - 5
- 2022, Maj17 - 2
- 2022, Kwiecień41 - 0
- 2022, Marzec49 - 0
- 2022, Luty36 - 0
- 2022, Styczeń27 - 0
- 2021, Grudzień26 - 2
- 2021, Listopad33 - 0
- 2021, Październik18 - 0
- 2021, Wrzesień26 - 2
- 2021, Sierpień36 - 10
- 2021, Lipiec16 - 4
- 2021, Czerwiec20 - 0
- 2021, Maj40 - 8
- 2021, Kwiecień50 - 6
- 2021, Marzec58 - 2
- 2021, Luty56 - 6
- 2021, Styczeń45 - 7
- 2020, Grudzień21 - 14
- 2020, Listopad43 - 3
- 2020, Październik50 - 7
- 2020, Wrzesień55 - 5
- 2020, Sierpień32 - 10
- 2020, Lipiec48 - 22
- 2020, Czerwiec42 - 16
- 2020, Maj49 - 10
- 2020, Kwiecień31 - 28
- 2020, Marzec43 - 0
- 2020, Luty62 - 3
- 2020, Styczeń60 - 11
- 2019, Grudzień20 - 19
- 2019, Listopad27 - 13
- 2019, Październik39 - 8
- 2019, Wrzesień40 - 5
- 2019, Sierpień22 - 22
- 2019, Lipiec27 - 10
- 2019, Czerwiec25 - 22
- 2019, Maj27 - 17
- 2019, Kwiecień28 - 29
- 2019, Marzec38 - 7
- 2019, Luty29 - 6
- 2019, Styczeń31 - 4
- 2018, Grudzień23 - 1
- 2018, Listopad26 - 5
- 2018, Październik29 - 8
- 2018, Wrzesień25 - 2
- 2018, Sierpień24 - 10
- 2018, Lipiec32 - 2
- 2018, Czerwiec28 - 2
- 2018, Maj29 - 2
- 2018, Kwiecień30 - 3
- 2018, Marzec28 - 8
- 2018, Luty24 - 2
- 2018, Styczeń26 - 0
- 2017, Grudzień27 - 11
- 2017, Listopad28 - 16
- 2017, Październik26 - 3
- 2017, Wrzesień25 - 1
- 2017, Sierpień24 - 18
- 2017, Lipiec33 - 0
- 2017, Czerwiec32 - 2
- 2017, Maj32 - 12
- 2017, Kwiecień28 - 10
- 2017, Marzec27 - 7
- 2017, Luty27 - 13
- 2017, Styczeń28 - 7
- 2016, Grudzień22 - 5
- 2016, Listopad24 - 10
- 2016, Październik22 - 11
- 2016, Wrzesień24 - 6
- 2016, Sierpień24 - 25
- 2016, Lipiec25 - 0
- 2016, Czerwiec30 - 9
- 2016, Maj23 - 7
- 2016, Kwiecień24 - 2
- 2016, Marzec22 - 0
- 2016, Luty24 - 8
- 2016, Styczeń22 - 3
- 2015, Grudzień23 - 3
- 2015, Listopad20 - 2
- 2015, Październik26 - 7
- 2015, Wrzesień26 - 8
- 2015, Sierpień30 - 22
- 2015, Lipiec25 - 4
- 2015, Czerwiec27 - 0
- 2015, Maj27 - 0
- 2015, Kwiecień29 - 0
- 2015, Marzec29 - 0
- 2015, Luty25 - 0
- 2015, Styczeń24 - 0
- 2014, Grudzień25 - 0
- 2014, Listopad20 - 0
- 2014, Październik25 - 2
- 2014, Wrzesień26 - 0
- 2014, Sierpień22 - 0
- 2014, Lipiec25 - 0
- 2014, Czerwiec23 - 0
- 2014, Maj22 - 0
- 2014, Kwiecień17 - 0
- 2014, Marzec19 - 0
- 2014, Luty23 - 0
- 2014, Styczeń20 - 0
- 2013, Grudzień2 - 13
- 2013, Listopad17 - 0
- 2013, Październik25 - 0
- 2013, Wrzesień24 - 0
- 2013, Sierpień24 - 5
- 2013, Lipiec23 - 0
- 2013, Czerwiec25 - 0
- 2013, Maj22 - 0
- 2013, Kwiecień25 - 0
- 2013, Marzec25 - 0
- 2013, Luty26 - 2
- 2013, Styczeń21 - 0
- 2012, Grudzień16 - 0
- 2012, Listopad23 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
ultra 500
Dystans całkowity: | 3810.57 km (w terenie 15.00 km; 0.39%) |
Czas w ruchu: | 147:15 |
Średnia prędkość: | 25.88 km/h |
Maksymalna prędkość: | 61.92 km/h |
Suma podjazdów: | 20193 m |
Suma kalorii: | 58644 kcal |
Liczba aktywności: | 5 |
Średnio na aktywność: | 762.11 km i 29h 27m |
Więcej statystyk |
- DST 1015.47km
- Czas 38:19
- VAVG 26.50km/h
- VMAX 61.92km/h
- Kalorie 40758kcal
- Podjazdy 8279m
- Sprzęt Planet-X
- Aktywność Jazda na rowerze
Maraton Północ Południe (3 msc) wersja long
Sobota, 11 września 2021 · dodano: 20.09.2021 | Komentarze 2
Do tej pory nie było jak ogarnąć śladu i konkretnie opisać wyścigu więc "było to tak"... Maraton Północ-Południe czyli historia pewnego marzenia. Marzenie odkładane z racji szacunku do zawodów i wymagającej trasy. Jak to pisze org na swojej stronie „MPP to nie jest impreza dla każdego, pomimo, iż każdy może się zapisać”. Mało to zachęcające, ale jednak z racji wyśrubowanego limitu czasu i morderczej końcówki, prawdziwe aż do bólu. Garść cyferek na początek. Długość trasy wg danych na stronie organizatora wynosi 1012 km, a przewyższenia w liczbie 9400 metrów i limit czasu wynoszący 72h nie ułatwiały zadania jej przejechania. Start na Helu a końcówka w Bukowinie Tatrzańskie w schronisko Głodówka. Żeby podbić dramaturgię sytuacji na stronie zawodów można przeczytać że ponad 30 proc zawodników zeszłorocznej edycji nie ukończyło w czasie lub nie ukończyło w ogóle trasy (a zeszłoroczna trasa była o 11 km krótsza i o 1000 metrów „niższa”). Dorzućmy do tego wrześniową pogodę i koktajl myśli mamy gotowy do spożycia. Ale jak to mówią maszyniści, po kolei (straszny suchar ale niechaj zostanie). Od pierwszej edycji maratonu o której przeczytałem 6 lat temu miałem w głowie jedną myśl „nie wierzę że tak można”. Jednak z biegiem czasu, nabierając szlifów w dłuższych wypadach i biorąc udział w kilku wytrzymałościowych zawodach, poprzednia myśl zaczęła dojrzewać w kierunku „ a może by tak rzucić wszystko i pojechać MPP w góry”. I tak oto chadzając i relaksując się przy zbieraniu grzybków, myśl wbita w umysł niczym zadra w dupę, dojrzała. Usiadłem do zapisów i…okazało się że zapisy zamknięte. Ale wystarczył mail do orga i już spokojnie można było ogarniać logistykę pod zawody. Na Hel dotarłem z Gdyni oczywiście rowerem. Tutaj miałem zaklepane dwa noclegi czyli przed zawodami został mi jeden dzień relaksu. I tu niestety pogoda dopisała aż za nadto. Leżaking na plaży i kompieling w morzu zabiły we mnie całkowicie chęć ciskania rowerem. Wakacyjny klimat trzymał mnie jeszcze do soboty do godziny startu. Ale o 9.00 gdy ruszyliśmy bandą na trasę, urlopowy czill powoli tracił na mocy. Początek jazdy przez kosę helską odbyliśmy honorowo eskortowani przez policję. Miło i sympatycznie dojechaliśmy do Władysławowa gdzie był już start ostry a Policja zatrzymywała kolarzy wręczając im mandaty za jazdę w grupie. Było ciepło a w miarę jazdy zrobiło się jeszcze cieplej + duszno. Ale jazda ładnie się kleiła i mimo że jechałem w grupie na szarym końcu, udawało się łykać kolejnych zawodników. Gdzieś na odcinku między 150 a 250 km, pogoda postanowiła urozmaicić jazdę. Najpierw zaczęło padać, potem zaczęło lać. Miało to swoje plusy bo cała sól z głowy i chusty pod kaskiem zaczęła sympatycznie spływać na okulary i lecieć do oczu. Gdy zacząłem ogarniać ten pogodowy niecny proceder spadł grad. Miałem stanąć na przystanku i przeczekać. Ale co mam przeczekać? Aż wyschnę? W rytmie, odbijających się od kasku, lodowych kulek jechałem swoje. Gdy już zacząłem podsychać znów zaczęło padać. Jadąc chwilę z zawodnikiem który jebał pogodę jak burą sukę, dobiłem do Kwidzynia. Tutaj przyszedł pierwszy postój w Żabce. I to był strzał w dziesiątkę. Mimo że jechałem w ścianie deszczu nie zdawałem sobie sprawy że może jeszcze mocniej pierdyknąć. Po przekroczeniu progu sklepu z logiem płaza, okazało się że to w czym wcześniej jechałem można nazwać sumą mżawek. Czekałem tylko aż w wodzie lejącej się z nieba pstrągi będą płynąć w górę strumienia. Przebieranie w suche ciuchy nie miało sensu z tego powodu że iż…nie miałem suchych ciuchów a outfit sprzedawczyni na mnie rozmiarowo nie pasował. Gdy już ładnie się rozpogodziło a bebechy zostały napchane rarytasami z sosem 7 wysp, morale znacznie wzrosło. Nie czułem wychłodzenia, mięśnie pracowały, nastawienie całkiem niezłe więc w nockę ruszyłem solo nagniatając swoje. No i tu się dopiero zaczęło. Rozdział ten można nazwać „miłość, zdrada i rozstanie” czyli taka ultraszosowa telenowela. Jadąc sobie samotnie, nagniatając dość mocno z tyłu spostrzegłem światełka. Doganiała mnie grupka rowerzystów. Myślę sobie „ki chuj się oni tu znaleźli”. Minęli mnie prężnie ze szczątkowym pozdrowieniem „hey”. Ale sił było sporo więc ich dogoniłem. Na ten moment jeszcze nie wiedziałem że ekipa ta trenuje kolarstwo w stołecznej grupie kolarskiej (jakby trenowali alpinizm w stołecznej grupie kolarskiej to dopiero byłoby zaskoczenie). Grupka jechała na zmiany czyli: pierwszy jedzie ustalonym tempem, reszta na kole za nim i odpoczywa, potem drugi staje się prowadzącym a pierwszy wędruje na koniec i jadąc w grupie odpoczywa. Po dość szybkim objaśnieniu zasad jazdy w grupie zacząłem próby współpracy. Podczas jazdy dostałem kilka sugestii (lub bardziej upomnień) jak jechać wspólnie. Ale byłem tak zaangażowany w jazdę w grupie że jakoś nie ogarnąłem jak się w niej jeździ. I tak oto współpracując sprawnie wchłonęliśmy grupę przed nami i już całkiem pokaźną hordą wjechaliśmy do Sierpc na pierwszy i jedyny pit stop zlokalizowany na 412 km trasy. Postój zorganizowany przez pasjonatów rowerowych. Co było widać i czuć z daleka. Ludzie którzy czują smak przetyrki wiedzą jak reagować. Ledwo zdążyliśmy usiąść i już były tysiące pytań „Co chcesz? Rosół, barszczyk? Herbatki, kawki? Może potrzebujesz oliwki do łańcucha? Jak chcesz mam stojak rowerowy”…no w środku nocy taka pozytywna rowerowa oaza była bezcenna. Miałem wrażenie że jak poproszę o duszonego w liściach kolendry łososia i kołpaki do Fiata Uno za 5 minut będą do odbioru. Ale pit stop to nie miejsce spotkań towarzyskich więc postój był tak szybki że ledwo zdążyłem się przebrać w suche skarpetki, wypić herbatę a już były nawoływania że co tak marudzimy. Wystrzeliłem z postoju i nawet nie wiedziałem już z jaką grupą jadę. A nie była to moja wcześniejsza grupa, poznałem po tym że było trochę więcej żartu i uśmiechu a mniej napinki. Tutaj też lecieliśmy na zmiany ale bez presji co do długości zmian, prędkości i tym podobnych zmiennych. Po kilkudziesięciu kilometrach minęła nas stołeczna grupka. Już bez „cześć” czy „hey”. Pomyślałem „no to Hey z Wami” ale grupowo poszedł ogień w łydy i dospawaliśmy jakoś do naszych protagonistów. Długo nie ujechaliśmy i poszła mała reprymenda że jednak za wolno jedziemy i że jedziemy na ich kole. Cóż było robić. Zaczęliśmy ponownie jazdę na zmiany wg ustalonych norm. Jadąc swoje zmiany w czubie słyszałem że za szybko jadę. Zwalniałem, więc za wolno. Potem że rwę. Czułem się niedopasowany jak prawa rękawiczka którą ktoś chce wcisnąć na lewą stopę. Następnie szef stołecznej grupy pokazał nam (dospawanym) jak wygląda prawidłowa zmiana. I żeby nie było że wylewam jad na współpracująca grupę. Szli jak w szwajcarskim zegarku. Myślałem ( a może i nie tylko ja) że coś z tej lekcji wyniosę. Przy kolejnych próbach bycia w czubie usłyszałem już konkretny pomruk niezadowolenia cytuję” jak mam tak jechać to wolę już nie jechać”. I po jakimś czasie stołeczni faktycznie zjechali na Orlen a my polecieliśmy swoje. Stuknął 560km trasy, ranek już wstaje a zapasy się kończą. Odbiliśmy na Orlen w Hucie Zawadzkiej. Każdy konkretnie obolały ale jednak nadal sprawny technicznie. Po wejściu na stację byłem w szoku ileż tu jest pyszności. Łaziłem na bosaka między półkami strzelając selfie z 7Daysem i rozmawiając z Tik Takami. Gdy szok minął dojrzałem do złożenia zamówienia: „ yyyy Pan ooo to z serem da, ciepłe i to o woda do bidon gdzie kibel?” Na bank gość myślał że jestem paraolimpijczykiem i walczę poprzez sport z paraliżem. Ale jak przetłumaczył zamówienie w translatorze gogle wszystko stało się jasne. Tak przeżuwając swe zamówienia doczekaliśmy, a jakże, przyjazdu trójki stołecznych. Pierwszy raz czułem się niewidzialny. Żadnego pozdrowienia z ich strony, pytań jak się jedzie. Próby zagajenia rozmowy spełzły na niczym. Wydało mi się to mega dziwne. Czyżby foch? Naiwnie myślałem że ból na takiej przetyrce łączy ludzi i jest co przeżywać . Widać tak nie jest. Podziękowaliśmy za miłe towarzystwo i ruszyliśmy dalej nabierając po drodze energii ze wschodzącego słońca. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale zakomunikowałem mojej obecnej hordzie że bardzo przepraszam. Ale. Jeśli po raz trzeci spotkamy się z trójką z tyłu to ja jednak odpadam i nie dospawam do grupy. Miło się jedzie w tym gronie w jakim jedziemy ale jednak wizja jazdy kolejnych 400 km w napince nie jest dla mnie. I po komentarzach współtowarzyszy ogarnąłem że właśnie powiedziałem coś oczywistego. Rześki poranek przerodził się w konkretną patelnię. Wjechaliśmy już w województwo częstochowskie i pierwsze wzniesienia. Cały czas lepiej lub gorzej ale jednak w czwórkę wciąż cisnęliśmy swoje. Po 700 km kolega zaczął odstawać, ciut z tyłu, potem trochę bardziej ciut. Odniosłem wrażenie że wszyscy to widzą i mimo że jechaliśmy w 4 osoby to zmiany robiliśmy w trójkę żeby mógł odpocząć. Jednak zostawał już coraz bardziej w tyle i nie nadgonił. Dziwne uczucie. Tyle zaliczonych wspólnie Orlenów i postojów a trzeba było chłopa zostawić. Postoje na Orlenach które robiliśmy w trójkę były znów krótkie i zwięzłe. Hot dog na trzy gryzy popity płynem, chwila na smarowanie dupy, ogarnięcie wody i naszej pozycji i kuźwa ogień opór. Przez jakąś chwilę (czyli w sumie do samej mety) prócz oczywistego bólu dupy, karku i rąk doszedł dziwny ból kolana. Ale po wymianie z kolegą teamowym Assosa na Bengaya chyba zadziałał czynnik psychologiczny. Po nasmarowaniu kolana ból się nie powiększył co mnie radowało o tyle że jazda w górach z jakimś dziwnym nadwyrężeniem mogła się skończyć wycofem. Na cirka abałt 800 kilometrze trasy z tyłu zaczął zostawać trzeci kolega. Mega mocny koń ale złapał bombę na podjazdach, a że był dość masywny, widać było że musi odpocząć. Dalej już jechaliśmy we dwójkę. Zmiany nadal mi nie wychodziły ale jakoś parliśmy do przodu. Było trochę gadania, trochę śmiechu (przez łzy) a z mojej strony sporo zmęczeniowej głupawki. Próbowałem umilić podróż beat boxem w stylu Kila Kela ale tylko się niepotrzebnie poplułem. Tutaj zaczął powstawać strategiczny plan gry. Goniła nas spora grupka osób, pewnie jechali na zmiany. My jechaliśmy prawie na zmiany więc wyczerpujące zmęczenie rozkładało się na dwie osoby a nie na peleton. Stówa w górach to rzeźnia więc wykoncypowaliśmy co następuje. Jeśli mamy przewagę jakieś 8 km to zostajemy, odpoczywamy i podpinamy się pod goniąca grupę (opcja że są tam stołeczni mnie osobiście nie podchodziła ale czego się nie robi żeby przetrwać w górach) Jeśli mamy przewagę koło 18 km lecimy w trupa. Przewaga wyszła chyba 20 km. Więc w trupa. Wjechaliśmy w konkretne góry. Licznik pokazywał ponad stówę do mety. Ustalenia były takie że znajdujemy sklep, szybkie zakupy i ogień (czyli tak naprawdę dzień jak co dzień). Sklepu ani widu ani słychu. Kolega z rozwalonym mocowaniem do licznika Garmina i rozklejonym butem. Ja nawigowałem na Etrexie. Super nawigacja turystyczna ale jak się szybko leci ma lekką obsówkę w pokazywaniu trasy. Najpierw trzeba przestrzelić skręt żeby się oficjalnie dowiedzieć że się go przestrzeliło. Ale wspólnymi siłami jakoś nagniataliśmy do przodu. W końcu sklep. Była jakoś 19.00 lub później. Podział obowiązków wyglądał tak że ja robiłem zakupy dla wszystkich a kolega w stylu McGyvera na trytki reperował buta i uchwyt do licznika. Próbowałem dopłacić ekspedientce żeby zamknęła sklep bo i tak dziś już nikt pewnie nie przyjedzie. Fortel się nie udał więc była pewność że harty które nas gonią znajdą tu oparcie. Jedziemy dalej. Mrok nastał a górki coraz to stromsze. Strategia pokonywania wjazdów zgoła różna. Kolega wcinał wszystko z siodełka na młynku. Mnie młynka brakło i na przełożeniu 34 x 28 wciskałem się na stójce. Ogarnęło mnie skrajne wyczerpanie. Podjazd pod Maków Podhalański był jedynym większym który zrobiłem. Po wjeździe już czułem że drugi taki podjazd na bank robię z buta. Kolega jednak jechał jak natchniony. Z siodła robił sprawnie podjazdy i zostawiał mnie w tyle. Ale…czekał mimo mojego marudzenia. Poganiał, motywował. Co miał robić skoro tylko ja miałem sprawną nawigację. Turlałem się wolno. Na kolejnym podjeździe opadłem całkowicie z sił. W desperacji ostatkiem energii krzyknąłem tylko do kompana że nie ma bata, podprowadzam rower. Czułem się doszczętnie zajechany. Nie mam bladego pojęcia co to były za podjazd ale nachylenie szacuję w granicach 15 do 20 procent (aczkolwiek wtedy czułem że mają co najmniej 68 procent). Nie wiem jak kompan sobie poradził bez sensownego nawigowania w nocy ale na odcinku jakiś 70 km nadrobił 40 minut przewagi. Gdy już zostałem sam bez Osobistego Trenera Motywacyjnego poczułem ulgę. Kompozycja bólu, zamęczania, adrenaliny, okraszona nocnym niebem i światłami wiosek, w dziwny sposób mnie uspokoiła. Mówiąc dosadnie. Miałem wyjebane na to czy stołeczni czy ktoś inny mnie myknie pod górkę. Wiedziałem że i tak choćbym miał ciągnąć rower ostatnie kilometry to ja na tej mecie się zamelduję i chuj. Zrobiłem chwile przerwy, oszamałem wreszcie banana, podgryzłem wojskowymi sucharami które targałem ze sobą od startu. Przywdziałem na spokojnie cieplejsze rękawiczki upajając się błogosławieństwem komfortu jaki dawał chiński neopren za 20 zeta z Ali i ruszyłem na finisz. Energia ciut wróciła, morale nieco wzrosły. Kilka łagodniejszych podjazdów trawersowałem dystyngowanie z podniesioną głową. Tak się tułałem nocą do momentu gdy na nawigacji zobaczyłem koniec trasy i oniemiałem. Stanąłem jak wryty, obejrzałem się za siebie czy w tej przepastnej czerni dojrzę w dole jakieś światła latarek rowerowych. Nic nie było. Było ciemno, cicho i spokojnie. Powietrze zastygło a ja stałem bojąc się je zmącić. Uśmiech na twarzy pojawił się mimowolnie. Nie był to grymas ani uśmiech szaleńca. To był uśmiech niesamowitej, czystej i organicznej satysfakcji. I mimo że do finiszu miałem jeszcze kilka km to był moment mojej osobistej mety i moment w którym dotarło do mnie że ZROBIŁEM TO!!!. Ale zdrowy rozsądek szybko się obudził, podpowiedział żeby ruszać w drogę i zbyt długo nie celebrować szczęścia bo w końcu faktycznie ktoś mnie na tej górce jebnie. Na metę do schroniska wjechałem w poniedziałek o 2:41 na trzeciej pozycji z czasem który przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Pokonanie 1012 km zajęło mi 41 godzin i 41 minut z czego na postoje wyszły jakieś 3,5 godziny. To było mordercze wyzwanie ryjące beret i dupę. PEŁEN szacunek dla wszystkich którzy wystartowali w tym wyścigu. Na trasie trzeba było non stop walczyć ze zmęczeniem, czasem, pogodą i momentami monotonią że psychika siadała i nie chciała wstać. Mały defekt roweru, lekka kontuzja lub odcinająca bomba mogły spowodować w każdej chwili koniec jazdy. W tym roku na starcie stanęło 122 zawodników, ukończyło wyścig w regulaminowym czasie 75 osób. I niech to będzie wyznacznikiem trudności tych zawodów. Z kilku osobistych odczuć to: tak dobry wynik zawdzięczam przede wszystkim pracy i jazdy w grupie. Jadąc solo nie ma możliwości ciskać dziesiątki kilometrów ze średnią 33 km/h. Zmęczenie fizyczne zawdzięczam między innymi jeździe w grupie. Gdy są siły i jest dobry flov z jazdy trzeba się hamować a najmniejszy błąd w jeździe i zostanie w tyle skutkuje koszmarnym gonieniem peletonu. Bardzo dużo napinki rowerowej. Nie mówię że jest zła lecz nie jest w moim stylu. Wiem że doczepiłem się do stołecznych ale to dla przykładu. I tak duży szacunek dla warszawiaków za zgranie i za wejście do pierwszej dziesiątki finiszerów. Jednak praca grupowa mi nie leży. Startując w MPP liczyłem na coś bardziej w stylu szybkiej solowej włóczęgi przez kraj, a okazało się że to ogień idzie non stop tak że lajkra się przeciera. Dzięki wielkie za kibicowanie, komentarze i esemesy czyli za ogólnonarodowe pchanie kropeczki. Liczyłem że będą przerwy na których polansuje się kozactwem niczym Prezydent znalezionym patykiem. Nie było takich przerw. I wielkie dzięki Mariusz Romańczuk za jazdę niemalże razem do samego końca. Wrzucam kilka zdjęć z trasy (nie moich) które trochę oddają klimat tych zawodów. Jak ktoś dotrwał do końca wpisu - szacun za ultraczytanie. Nosz w mordę jeża, no. Poszło ZAJEBIŚCIE więc JADĘ DALEJ!!- DST 1110.29km
- Czas 44:33
- VAVG 24.92km/h
- VMAX 46.44km/h
- Kalorie 17886kcal
- Podjazdy 4052m
- Sprzęt Planet-X
- Aktywność Jazda na rowerze
ultramorze...
Poniedziałek, 17 sierpnia 2020 · dodano: 24.08.2020 | Komentarze 7
Ultraurlop, ultragminobranie, ultrazmęczenie. Czyli ponad 1100 km bez noclegu w 56 godzin. Czysta jazda i powalające zmęczenie. Nie było by tego bez roweru i chorego umysłu. Na urlop chciałem pojechać rowerem w jedyne słuszne miejsce na ziemi czyli nad Bałtyk. Chciałem też zrobić długą trasę oscylującą w granicach 1000 km by zobaczyć jak organizm reaguje na zmęczenie. Chcieć znaczy móc więc spakowałem sandałki i białe skarpetki w tobołki. Po przymiarkach wyszła trasa uszyta na ponad tysiąc kilometrów. Wiodła z Gałkówka do Złotoryi i jeszcze kawalątek na zachód do miejscowości Leśna. Ten fragment miał przynieść obfite obłowienie się w gminy. Przez Leśną biegnie fragment trasy ultramaratonu do okoła Polski (MRDP) którym chciałem jechać aż pod Międzyzdroje. Ten fragment miał przynieść zaspokojenie ciekawości. Od okolic Międzyzdrojów dalej na wschód i jazda docelowa czyli Smołdzino w PK Słowińskim Parku Narodowym. Ten fragment miał dać wytchnienie i natchnienie na plażing;-). Po mikrospakowaniu w tobołki rowerowe poleciałem na Złotoryję. Poniedziałek jechałem po patelni krajówek i innych tego typu obleganych dróg. Nabiał się gotował a woda w bidonach schodziła tak szybko że Panie za ladami nie nadążały przynosić kolejnych porcji. Tak w międzyczasie zaliczając burze i pierwsze zmoknięcia, trafiłem na Pogórze Kaczawskie. Piękne miejsce mówią. Tyle że w nocy z tego piękna nie wiele zostaje prócz znaków informujących o spadających kamieniach z urwiska. Tyle i aż tyle. Bo po wdrapaniu się na podjazd widok rozświetlonej miejscowości w dole robi niesamowite wrażenie. Nie dość że na niebie gwiazdy to jeszcze w dolinie skrzą się światła domostw. Cudnie po prostu cudnie. Power is back. Od Leśna leciałem na północ i na razie siły dopisywały. Nocka dała ulgę spieczonej facjacie. Było już coś koło 400 km ale noga nadal podawała. Z tego okresu czasu najlepiej pamiętam Zgorzelec nocą. Oświetlony i odbijający się w Odrze. Idealne miejsce na posiadówkę. Nawet jazda miejskim brukiem nie przeszkadzała. Podczas nocnej wojaży postanowiłem skorzystać z zachwalanej przez ultrasów krótkiej regeneracyjnej drzemki. A skoro już powoli zacząłem słyszeć głosy w głowie zacząłem wypatrywać przystanku. Trafiłem na fajny postój ale z drzemki nici. Wybiła piąta rano i bez snu poleciałem dalej. Wtorek przywitał deszczem. Momentami nawet obfitym. Zaczesywało chwilami tak że buff pod kaskiem nie dawał rady i cała solniczka potu leciała po oczach. Jakby tego było mało to jeszcze co chwila trafiałem na bruki, kocie łby czy tam jak zwał tak zwał. Otoczaki wbite w ziemię. Koła się ślizgają, ja nic nie widzę, napęd chrzęści. Ale cały kram jedzie. Może z 10 km/h na godzinę ale jedzie. W Gubinie, mokry i zmęczony, mimo że nie chciałem siary robić, zebrałem się w sobie i doładowałem motywacją, czyli pomidorówką i zapieksem w przydrożnym barze. Podziałało. Mimo że cały czas padało pojechałem dalej. Po kilku godzinach pogoda się wyklarowała. Dobiłem do Osinowa Dolnego i tam raj dla oczu. Rozlewiska Odry, zachód słońca, zero ruchu. Ptaszory podśpiewują, żurawi klangor brzmi w zastygłym powietrzu. Droga marzenie. Do Cedyni byłem w siódmym niebie. Potem kolejna nocka. Trasa MRDP się skończyła i zacząłem nagniatać swoje. Zmęczenie i senność już grubo ryła beret. Zacząłem widziec głosy. Tym razem osławiona drzemka zadziałała. Przystanki wolne nic tylko sobie nocleg wybrać. Kark boli od zadzierania głowy na lemondce, ręce po kamulcach też dostały niezły wycisk. Pod dupą boląca narośl się zrobiła. Po oględzinach okazało się że to rower. Oczy zamykają się mimowolnie. To jakby chcieć obejrzeć film w TV na który się długo czekało ale i tak senność robi swoje i człowiek odpada. Do miejsca docelowego wpadły jeszcze trzy takie noclegi i każdy dawał regenerację. Ostatni odcinek jazdy zresetował siły konkretnie. Kumulacja radości. Pod wiatr, kamienie i jeszcze patelnia. Ale jak plan to plan i mimo podjazdów 5% kolejna gmina za Koszalinem wpadła. Docelowy nocleg nie wypalił ale...nie o cel chodziło. Cała trasa bardzo męcząca. Pierwszy raz w życiu zrobiłem 1kkm. Zmierzyłem się z samym sobą. Z obawami, strachem i z "kurwa może nie dam rady". Użyłem tyle sudocremu że gdyby to był krem przeciwzmarszczkowy to by mi się przedziałek wyprostował, spałem na ławkach jak żul, jechałem jak szaleniec i leciałem w dół jak Ikar. Zmęczyłem się jak po orce wół . Jeszcze dwa lata temu myślałem że taka jazda jest nierealna. Ale jeśli nadal oddycham to znaczy że tak źle nie było.
bolid na starcie w poniedziałek o 9.00
pierwsza fota trasy
gdzieś przed Legnicą
przed Legnicą tym razem w deszczu i po bruku
Moda na Sukces czyli Bruk Shields nocą
Złotoryja i Pogórze Kaczawskie
Lwówek Śląski
Zgorzelec czyli nocny mistrz tej nocy, klimat majstersztyk
Kończymy z tym. Ile można lać ten asfalt. Czas na nową jakość, czas na kamienie
Szamka. Twarożek, bułka i sudocrem podstawą zdrowej diety
przeprawa promowa na Odrze
Siekierki. Czołg stoi - oczywiście na bruku
okolice Osinowa Dolnego - rozlewisko Odry. Najlepszy odcinek asfaltu i widoków na trasie
patelnia i podjazdy pod wiatr
docelówka
trochę lansu
bolid na mecie
bolid na starcie w poniedziałek o 9.00
pierwsza fota trasy
gdzieś przed Legnicą
przed Legnicą tym razem w deszczu i po bruku
Moda na Sukces czyli Bruk Shields nocą
Złotoryja i Pogórze Kaczawskie
Lwówek Śląski
Zgorzelec czyli nocny mistrz tej nocy, klimat majstersztyk
Kończymy z tym. Ile można lać ten asfalt. Czas na nową jakość, czas na kamienie
Szamka. Twarożek, bułka i sudocrem podstawą zdrowej diety
przeprawa promowa na Odrze
Siekierki. Czołg stoi - oczywiście na bruku
okolice Osinowa Dolnego - rozlewisko Odry. Najlepszy odcinek asfaltu i widoków na trasie
patelnia i podjazdy pod wiatr
docelówka
trochę lansu
bolid na mecie
Kategoria ultra 500
- DST 515.00km
- Teren 2.00km
- Czas 18:04
- VAVG 28.51km/h
- Podjazdy 2358m
- Sprzęt Planet-X
- Aktywność Jazda na rowerze
Ultraurlop
Poniedziałek, 19 sierpnia 2019 · dodano: 25.08.2019 | Komentarze 3
Była ultramajówka więc korzystając z wolnego czasu, czas na ultraurlop. Jak urlop to rowerem, jak miejsce to Bałtyk. Cel to odwiedzić mój cichy zakątek czyli Słowiński Park Narodowy. Z jazdy nontoper bez snu wyszło ponad 500 km więc jest ultrafajnie. Z Gałkówka nie tak Małego wypadłem późno bo w poniedziałek o 9.30. Za to na miejscu, czyli w docelowej miejscowości leżącej w otulinie PN byłem dość wcześnie. Pod znakiem Smołdziński Las zameldowałem się o 7 rano we wtorek. W planach chciałem jeszcze zahaczyć o Wdzydzki i Kaszubski Park Krajobrazowy. To był doskonały pomysł zwłaszcza że jechałem przez wspomniane parki nocą. Ach te widoki działają na wyobraźnię...Ale za to miałem możliwość zaznajomić się z lokalną fauną z bliska. Zwierzęta świetnie podnosiły ciśnienie. Zachowywały się jakby gdzieś czyhały w krzakach żeby znienacka wyskoczyć. A to sarenka wypadła przed koło. Za kilkanaście km druga. A może to ta sama ino sobie nocny rajd polami urządziła. Mistrzem był lis z którego niemal zrobiłem szprychówkę. Jeże wyskakiwały w miarę bezpiecznie. Co te zwierzęta mają w głowach to nie wiem. Może do światła ciągną. Prócz tego że o 2 giej w nocy drogowcy mnie skutecznie dobudzili zwijając ordynarnie asfalt gdy ciąłem z górki 40km/h, poważniejszych uszczerbków na kole nie doświadczyłem. Od 2 giej do 4 tej na terenie parków pojawiły się obfite mgły więc walczyłem jak mogłem z parującymi okularami. W końcu się poddałem i prawie na ślepo nawigowałem korzystając z wrodzonej umiejętności echolokacji czyli głośnego " kurw@ dziura...ja jebe, znów wyłom w jezdni". I tak nie omijając przeszkód dobiłem poranka który przywitał mnie temperaturą ok 8 st C.Dużo wcześniej bo po 23 ciej było sympatiko. Ponad 320 km w nogach więc siadam na przystanku. Żeby uzupełnić sód, magnez i potas kupiłem drobiowe parówki o smaku wołowiny. I nagle podczas tej uczty przejeżdża biały wolkswagen z którego sączy się bardzo przyjemny drumendbejs. To była głęboka wieś więc marka pojazdu i repertuar nie dziwią. Nagle wóz zawraca i staje na przystanku. Dreszczyk mnie ogarnął myślę" boże czyżbym długi miału u kogoś". Kierowca-meloman wychyla się zawiadiacko zza uchylonej szyby. W jego oczach widzę całą półkę w całodobowym monopolowym. Instynktownie szukam gazu ale jak tu otworzyć szufladę w biurku... Shit. I nagle gość ładuje do mnie nienaganną polszczyzną "przepraszam Pana, czy nic Panu nie jest? Myśleliśmy z kolegą że może Pan zasłabł albo złapał kapcia więc zawróciliśmy żeby się spytać czy możemy pomóc". Mentalne KO. Wysepleniłem że wszystko jest wporzo i prócz parówek do szczęścia nie wiele mi trzeba. Odjechali życząc szerokości i bezpiecznej drogi. Co to za młodzież w dzisiejszych czasach to ręce opadają. Znieczulica i pato na każdym rogu. Mimo że wypad to spontan nocleg w zaprzyjaźnionym miejscu ogarnąłem dość szybko. Podczas trasy namiętnie testowałem jazdę z lemondką. I generalnie odkąd założyłem siodełko w rowerze nie myślałem że coś może tak podnieść komfort jazdy. A jednak. Dwie rurki i taka frajda. Cały trip świetny a kujawsko-pomorskie i pomorskie to krainy tysiąca mniejszych i większych hopek które ładnie potrafią zmęczyć. Z trasy przejechanej po swojemu mam zupełnie inne wrażenia niż podczas zawodów. Lepsze rzekł bym. Ujechanie ciężkie. Dziękuję organizatorom za doskonale przygotowaną trasę na której dane mi było kilka razy zbłądzić. Szacun za świetne bufety zwłaszcza na Lotosie i przemiłe towarzystwo. Średnia przerosła moje oczekiwania, zwłaszcza że parę razy dosyć ostro zamulałem. Ale jest moc. Jadę dalej!!
bolid na starcie
Wisła za Chełmnem
Kościerzyna baj najt
po 5 latach melduję się pod znakiem jednej z najcichszych miejscowości
pamiątkowe selfie :)
nie ma że nie mogę, piwo na regenerację i po 11 stej już w drodze na latarnię w Czołpinie
latarnia w Czołpinie
leśno wydmowy klimat
wędrówek ciąg dalszy
słowińskie wydmy
i moje klimaty "pustki"
eksperymenty fotograficzne nie zawsze wychodzą :)
i pamiątkowe dla potomnych
obowiązkowy widok każdego morzyciela
wspomnień czar ciąg dalszy
żaden rowerzysta chyba nie przepuści takiej okazji na zdjęcie :)
Kategoria ultra 500
- DST 543.00km
- Teren 1.00km
- Czas 19:49
- VAVG 27.40km/h
- Podjazdy 2690m
- Sprzęt Planet-X
- Aktywność Jazda na rowerze
V Kórnicki Maraton Turystyczny
Niedziela, 4 sierpnia 2019 · dodano: 08.08.2019 | Komentarze 3
Kurz po Kórnickim Maratonie Rowerowym już opadł a wspomnienia wciąż się unoszą. Gdy kilka lat temu przeczytałem że ludzie jeżdżą ultramaratony rowerowe pomyślałem " z garem trzeba mieć nie tak żeby sobie samemu coś takiego fundować". I wtedy właśnie zapragnąłem też mieć coś z garem nie halo. Pragnienie długo dojrzewało aż w końcu z 3 na 4 sierpnia wydało owoc w postaci udziału w pierwszym w życiu "ultrasie". W postaci 100 zuchów startowaliśmy w sobotę z rynku w Kórniku. Wylatywaliśmy w grupach co 5 minut. Leciałem z ostatnią, 15 stą grupą. Od startu był ogień. Cała grupa grzała ostro na zmianach. Lecieliśmy szybciej niż Pan Edek w sobotę przed zamknięciem Żabki. W miejscowości Śrem okazało się że nawet przepisy ruchu drogowego nas nie obowiązują. Bywało że cięliśmy powyżej 40 km/h. Ale było z wiatrem więc to jeszcze akceptowalne. Po 40 km grupa się rozpadła jak Take That i każdy zaczął karierę solową tworząc epizodyczne duety tudzież kwartety. Pogoda dopisywała i mimo niedospania nóżka ładnie podawała. Na 155 kilometrze był elegansiaro. Bufet i tu też miałem pierwszy postój. Średnia na ten moment wyszła 33km/h i w perspektywie dalszej jazdy coś czułem że to za dużo. Po wpałaszowaniu pierogów i kilku kawałków arbuza, uzbrojony w drożdżówkę od orga, poleciałem na lekkiej zmule w długą ku Sowim Górom. Po drodze jeszcze wyczaiłem lokalny sklep którego akurat właścicielka krzątała się na zewnątrz. Schodząc z roweru złożyłem jej zamówienie na dobra których potrzebowałem. Przechodząc przez próg sklepu wszystko było naszykowane na ladzie. Taki lokalny warzywniak „drajw fru”. Serdecznie podziękowałem za ekspres i mając błogosławieństwo właścicielki poleciałem w góry. A tu poezja jazdy. Dla takich chwil, widoków i podjazdów warto tracić hektolitry potu. Były serpentyny, były podjazdy 11%, były szybkie zjazdy po 60 km/h. Widoki na zaporze i jezioro Bystrzyckie dawały karmę dla oczu. Było górskie all inclusive. Na sztajfie spotkałem ultrasa jadącego na oparach. Odpaliłem Mu butelkę wody. Jak się później okazało samoistnie On został przywódcą nocnej watahy świetlików. Po górach i kolejnym popasie zorganizowanym w Dzierżoniowie przyszedł czas na mozolne kręcenia po płaskim terenie. Do końca 200 km a tu nic niemal się nie dzieje. Zmęczenie solidnie daje się we znaki. Góry zrobiły dobrą robotę. Po kilkunastu (kilkudziesięciu) chwilach krystalizuje się nam mała cztero, w porywach sześcio, osobowa grupka której przewodzi wspomniany wcześniej wyjadacz ultra. Nawigował nami lepiej niż ślad na gpsie. Po pierwszej w nocy łapę laczka. Zaczyna kropić. Demotywująca sytuacja po po prawie 400 km. Motywacja ucieka. Grupa mi ucieka. Staram się ogarnąć w miarę przytomnie wymianę dętki. Po ponad 20 minutach jadę dalej. Doganiam dwóch zawodników. Jednemu popsuła się lampka z przodu więc chwilę ciągnę Ich na kole. Zrywają się. Zawracam i daje im zapasowego Convoia oraz taśmę samoprzylepną żeby sobie jakoś przymocowali oświetlenie. Okazało się że lecą na oparach wody. Więc obstawiam im butelkę Muszynianki i w przekonaniu że sam mam pełne bidonu jadę dalej sam. W sumie zamiast jeździć zawody może zabiorę się za mobilną sprzedaż wody po cenach jak w schroniskach górskich…wpisowe szybko się zwróci. Doganiam moją watahę i dalej już zgodnie mieląc oczekujemy świtu. Zmęczenie wielkie, jazda jak w transie. Ostatnie 70 km dłużyło się w nieskończoność ale nikt nie przyspieszał. Przez chwilę myślałem żeby się zerwać i nadrobić trochę czasu ale głodny, na jednym bidonie, jednym żelu… to co najwyżej mógłbym na OIOM dojechać. Na mecie byliśmy około 6.45 w niedzielę. Pierwszy w życiu dystans ultra. Duma i radość na mecie wielka. 530 km przejechany z czasem około 22 i pół godziny. Jest życiówka i co cieszy jest też zdobyta kwalifikacja do ultramaratonu północ-południe. Jeśli wierzyć śladowi orga dobiłem około 10 tej j pozycji. Po zawodach nasłuchałem się opowieści doświadczanych wyjadaczy tras. Doszedłem do wnioski że nie jestem jedyny który zmęczony w nocy widząc z pola łunę świateł miasta uśmiecha się sam do siebie. Emocje na debiucie bezcenne. Wariactwo. Ale jakie piękne to szaleństwo.Start w Robakowie, ostatnia grupa poszła w asfalty.
8.50 sobota. Start ostry z kórnickiego rynku. Org postanowił połączyć dwie ostatnie grupy. Sardynki:)
W tle pierwszy popas w Lubiążu. Za budynkami Karczma Cysterska. Pierogów w takim klimacie jeszcze nie jadłem.
Jezioro Bystrzyckie w Górach Sowich
Zapora na rzece Bystrzycy
W dole majaczy Bystrzyca
6.45 niedziela - wjazd na metę
W takim składzie, plus minus 2 osoby, jechaliśmy ostatnie kilkadziesiąt kilometrów. Od prawej kierownik grupy.
Pierwszy w życiu ultramaraton rowerowy zaliczony - kwiatom i wywiadom nie było końca :P
Najcenniejszy medal w życiu. Po latach gdybania i zbierania się na odwagę sprawdzenia się na dystansie ultra - udało się :)
- DST 626.81km
- Teren 12.00km
- Czas 26:30
- VAVG 23.65km/h
- Podjazdy 2814m
- Sprzęt Accent Peak 29
- Aktywność Jazda na rowerze
UltraMajówka
Piątek, 3 maja 2019 · dodano: 06.05.2019 | Komentarze 13
Ultra majówka czyli 626 km w 26h30min jazdy rowerem netto. Korzystając z "pięknej" majowej pogody postanowiłem spróbować swych sił na własną rękę na dystansie grubo ponad 500 km. Trasa leciała z Gałkówka mniej więcej na Koszalin a dalej do Międzyzdrojów. Zamysł ultra- przejechać daną trasę jak najszybciej się da i bez snu. Przy tego typu projektach jest tysiąc różnych znaków zapytania. Czy dam radę? Czy mi więzadło nie strzeli. Co zabrać: psa czy kota;)? Itp itd. jednak już na trasie wszystkie te obawy znikają i zostaje tylko jazda i wsłuchiwanie się w swoje ciało. Wyjechałem w czwartek 2 maja o 9tej w Międzyzdrojach byłem w piątek coś koło 18stej. Pierwsze 200 km to jazda z wmordewindem. Ale że byłem dobrze nastawimy próbę przetrwałem. Potem już było lepiej. Jazda nocą ponad 130 km była urokliwa. Cisza, spokój i przeplatające się światła gwiazd ze światłami odległych mieścin. Acz po opadzie deszczu, gdzie mnie solidnie zmoczyło, chęci do jazdy dość mocno spadły. Jednak po chwili pobytu pod folią NRC z której to zresztą wykonałem jeszcze ocieplacze pod ochraniacze na buty, wena wróciła. Tak wjechałem w poranek który uścisnął mnie temperaturą ok. 4 st.C. dalej już było ciekawiej bo doszły opady deszczu przeplatane z gradem. Ale nic to. "Ściółka sucha, woda potrzebna", pomyślałem i trzęsący się deptałem po pedałach. Od rana poszły zapasy szamki więc trzeba było szukać otwartego paśnika. Udało się i po wciągnięciu izotonicznej kiełbasy wiejskiej ruszyłem na podbój wybrzeża. Oczywiście wiatr wiał w jedynym słusznym kierunku. W pysk. Od rana już byłem solidnie zmęczony. Deszcz i przenikliwy wiatr potrafią zniechęcić. Plan B to lecieć do Koszalina i powrót pociągiem. Ale plan B jest wtedy gdy plan A nie wypali a żeby wypalił trzeba spróbować. W Międzyzdrojach pojawiłem się na resztkach sił ale za to pełny dumy i samozadowolenia że się udało. Że kryzysy zażegnanie, że głowa nie przestała pracować i dawała impuls nogom, że kontuzja się nie odmówiła i że wykonałem plan w całości, choć kosztem bardzo odczuwalnego zmęczenia. Ciężko było dla tego przebyty dystans stanowi dla mnie ogromną satysfakcję. Średnia prędkość wyniosła 23,5 km/h więc solidnie turystycznie. Ślad mimo że z zaufanego garmina coś się posypało. Nie zasejwowałem śladu po wymianie baterii we Wrześni dla tego od Łodzi jest pucha na odcinku 200 km. A szkoda.EDIT: jednak udało się wyrwać z Garmina brakujący fragment trasy :)
start
turecki kebab
tutaj powoli wiatr zmienił oddech
puchy w mieście
do dziś nie wiem co to tudzież na czyją częśc postawione
festiwal świateł siada
oda rana po deszczu zieleń była znacznie żywsza
nocne obważanki
rolnicze ripllemarki
swojskie klimaty
przed gradem
morsing w Bałtyckim SPA
klify w okolicy Kawczej Góry
molo (och)
indie