Info

avatar Ten blog i rower prowadzi axass z miasteczka Gałków Mały. Na razie mam przejechane 198699.57 kilometrów w tym 10401.71 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.76 km/h.
Więcej o mnie.
------------------------------------------ Follow me on Strava ------------------------------------------
2012 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl

2022 baton rowerowy bikestats.pl
---------------------------------------------- Flag Counter ---------------------------------------------- Realtime Website Traffic ----------------------------------------------

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy axass.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 1015.47km
  • Czas 38:19
  • VAVG 26.50km/h
  • VMAX 61.92km/h
  • Kalorie 40758kcal
  • Podjazdy 8279m
  • Sprzęt Planet-X
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Północ Południe (3 msc) wersja long

Sobota, 11 września 2021 · dodano: 20.09.2021 | Komentarze 2

Do tej pory nie było jak ogarnąć śladu i konkretnie opisać wyścigu więc "było to tak"... Maraton Północ-Południe czyli historia pewnego marzenia. Marzenie odkładane z racji szacunku do zawodów i wymagającej trasy. Jak to pisze org na swojej stronie „MPP to nie jest impreza dla każdego, pomimo, iż każdy może się zapisać”. Mało to zachęcające, ale jednak z racji wyśrubowanego limitu czasu i morderczej końcówki, prawdziwe aż do bólu. Garść cyferek na początek. Długość trasy wg danych na stronie organizatora wynosi 1012 km, a przewyższenia w liczbie 9400 metrów i limit czasu wynoszący 72h nie ułatwiały zadania jej przejechania. Start na Helu a końcówka w Bukowinie Tatrzańskie w schronisko Głodówka. Żeby podbić dramaturgię sytuacji na stronie zawodów można przeczytać że ponad 30 proc zawodników zeszłorocznej edycji nie ukończyło w czasie lub nie ukończyło w ogóle trasy (a zeszłoroczna trasa była o 11 km krótsza i o 1000 metrów „niższa”). Dorzućmy do tego wrześniową pogodę i koktajl myśli mamy gotowy do spożycia. Ale jak to mówią maszyniści, po kolei (straszny suchar ale niechaj zostanie). Od pierwszej edycji maratonu o której przeczytałem 6 lat temu miałem w głowie jedną myśl „nie wierzę że tak można”. Jednak z biegiem czasu, nabierając szlifów w dłuższych wypadach i biorąc udział w kilku wytrzymałościowych zawodach, poprzednia myśl zaczęła dojrzewać w kierunku „ a może by tak rzucić wszystko i pojechać MPP w góry”. I tak oto chadzając i relaksując się przy zbieraniu grzybków, myśl wbita w umysł niczym zadra w dupę, dojrzała. Usiadłem do zapisów i…okazało się że zapisy zamknięte. Ale wystarczył mail do orga i już spokojnie można było ogarniać logistykę pod zawody. Na Hel dotarłem z Gdyni oczywiście rowerem. Tutaj miałem zaklepane dwa noclegi czyli przed zawodami został mi jeden dzień relaksu. I tu niestety pogoda dopisała aż za nadto. Leżaking na plaży i kompieling w morzu zabiły we mnie całkowicie chęć ciskania rowerem. Wakacyjny klimat trzymał mnie jeszcze do soboty do godziny startu. Ale o 9.00 gdy ruszyliśmy bandą na trasę, urlopowy czill powoli tracił na mocy. Początek jazdy przez kosę helską odbyliśmy honorowo eskortowani przez policję. Miło i sympatycznie dojechaliśmy do Władysławowa gdzie był już start ostry a Policja zatrzymywała kolarzy wręczając im mandaty za jazdę w grupie. Było ciepło a w miarę jazdy zrobiło się jeszcze cieplej + duszno. Ale jazda ładnie się kleiła i mimo że jechałem w grupie na szarym końcu, udawało się łykać kolejnych zawodników. Gdzieś na odcinku między 150 a 250 km, pogoda postanowiła urozmaicić jazdę. Najpierw zaczęło padać, potem zaczęło lać. Miało to swoje plusy bo cała sól z głowy i chusty pod kaskiem zaczęła sympatycznie spływać na okulary i lecieć do oczu. Gdy zacząłem ogarniać ten pogodowy niecny proceder spadł grad. Miałem stanąć na przystanku i przeczekać. Ale co mam przeczekać? Aż wyschnę? W rytmie, odbijających się od kasku, lodowych kulek jechałem swoje. Gdy już zacząłem podsychać znów zaczęło padać. Jadąc chwilę z zawodnikiem który jebał pogodę jak burą sukę, dobiłem do Kwidzynia. Tutaj przyszedł pierwszy postój w Żabce. I to był strzał w dziesiątkę. Mimo że jechałem w ścianie deszczu nie zdawałem sobie sprawy że może jeszcze mocniej pierdyknąć. Po przekroczeniu progu sklepu z logiem płaza, okazało się że to w czym wcześniej jechałem można nazwać sumą mżawek. Czekałem tylko aż w wodzie lejącej się z nieba pstrągi będą płynąć w górę strumienia. Przebieranie w suche ciuchy nie miało sensu z tego powodu że iż…nie miałem suchych ciuchów a outfit sprzedawczyni na mnie rozmiarowo nie pasował. Gdy już ładnie się rozpogodziło a bebechy zostały napchane rarytasami z sosem 7 wysp, morale znacznie wzrosło. Nie czułem wychłodzenia, mięśnie pracowały, nastawienie całkiem niezłe więc w nockę ruszyłem solo nagniatając swoje. No i tu się dopiero zaczęło. Rozdział ten można nazwać „miłość, zdrada i rozstanie” czyli taka ultraszosowa telenowela. Jadąc sobie samotnie, nagniatając dość mocno z tyłu spostrzegłem światełka. Doganiała mnie grupka rowerzystów. Myślę sobie „ki chuj się oni tu znaleźli”. Minęli mnie prężnie ze szczątkowym pozdrowieniem „hey”. Ale sił było sporo więc ich dogoniłem. Na ten moment jeszcze nie wiedziałem że ekipa ta trenuje kolarstwo w stołecznej grupie kolarskiej (jakby trenowali alpinizm w stołecznej grupie kolarskiej to dopiero byłoby zaskoczenie). Grupka jechała na zmiany czyli: pierwszy jedzie ustalonym tempem, reszta na kole za nim i odpoczywa, potem drugi staje się prowadzącym a pierwszy wędruje na koniec i jadąc w grupie odpoczywa. Po dość szybkim objaśnieniu zasad jazdy w grupie zacząłem próby współpracy. Podczas jazdy dostałem kilka sugestii (lub bardziej upomnień) jak jechać wspólnie. Ale byłem tak zaangażowany w jazdę w grupie że jakoś nie ogarnąłem jak się w niej jeździ. I tak oto współpracując sprawnie wchłonęliśmy grupę przed nami i już całkiem pokaźną hordą wjechaliśmy do Sierpc na pierwszy i jedyny pit stop zlokalizowany na 412 km trasy. Postój zorganizowany przez pasjonatów rowerowych. Co było widać i czuć z daleka. Ludzie którzy czują smak przetyrki wiedzą jak reagować. Ledwo zdążyliśmy usiąść i już były tysiące pytań „Co chcesz? Rosół, barszczyk? Herbatki, kawki? Może potrzebujesz oliwki do łańcucha? Jak chcesz mam stojak rowerowy”…no w środku nocy taka pozytywna rowerowa oaza była bezcenna. Miałem wrażenie że jak poproszę o duszonego w liściach kolendry łososia i kołpaki do Fiata Uno za 5 minut będą do odbioru. Ale pit stop to nie miejsce spotkań towarzyskich więc postój był tak szybki że ledwo zdążyłem się przebrać w suche skarpetki, wypić herbatę a już były nawoływania że co tak marudzimy. Wystrzeliłem z postoju i nawet nie wiedziałem już z jaką grupą jadę. A nie była to moja wcześniejsza grupa, poznałem po tym że było trochę więcej żartu i uśmiechu a mniej napinki. Tutaj też lecieliśmy na zmiany ale bez presji co do długości zmian, prędkości i tym podobnych zmiennych. Po kilkudziesięciu kilometrach minęła nas stołeczna grupka. Już bez „cześć” czy „hey”. Pomyślałem „no to Hey z Wami” ale grupowo poszedł ogień w łydy i dospawaliśmy jakoś do naszych protagonistów. Długo nie ujechaliśmy i poszła mała reprymenda że jednak za wolno jedziemy i że jedziemy na ich kole. Cóż było robić. Zaczęliśmy ponownie jazdę na zmiany wg ustalonych norm. Jadąc swoje zmiany w czubie słyszałem że za szybko jadę. Zwalniałem, więc za wolno. Potem że rwę. Czułem się niedopasowany jak prawa rękawiczka którą ktoś chce wcisnąć na lewą stopę. Następnie szef stołecznej grupy pokazał nam (dospawanym) jak wygląda prawidłowa zmiana. I żeby nie było że wylewam jad na współpracująca grupę. Szli jak w szwajcarskim zegarku. Myślałem ( a może i nie tylko ja) że coś z tej lekcji wyniosę. Przy kolejnych próbach bycia w czubie usłyszałem już konkretny pomruk niezadowolenia cytuję” jak mam tak jechać to wolę już nie jechać”. I po jakimś czasie stołeczni faktycznie zjechali na Orlen a my polecieliśmy swoje. Stuknął 560km trasy, ranek już wstaje a zapasy się kończą. Odbiliśmy na Orlen w Hucie Zawadzkiej. Każdy konkretnie obolały ale jednak nadal sprawny technicznie. Po wejściu na stację byłem w szoku ileż tu jest pyszności. Łaziłem na bosaka między półkami strzelając selfie z 7Daysem i rozmawiając z Tik Takami. Gdy szok minął dojrzałem do złożenia zamówienia: „ yyyy Pan ooo to z serem da, ciepłe i to o woda do bidon gdzie kibel?” Na bank gość myślał że jestem paraolimpijczykiem i walczę poprzez sport z paraliżem. Ale jak przetłumaczył zamówienie w translatorze gogle wszystko stało się jasne. Tak przeżuwając swe zamówienia doczekaliśmy, a jakże, przyjazdu trójki stołecznych. Pierwszy raz czułem się niewidzialny. Żadnego pozdrowienia z ich strony, pytań jak się jedzie. Próby zagajenia rozmowy spełzły na niczym. Wydało mi się to mega dziwne. Czyżby foch? Naiwnie myślałem że ból na takiej przetyrce łączy ludzi i jest co przeżywać . Widać tak nie jest. Podziękowaliśmy za miłe towarzystwo i ruszyliśmy dalej nabierając po drodze energii ze wschodzącego słońca. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale zakomunikowałem mojej obecnej hordzie że bardzo przepraszam. Ale. Jeśli po raz trzeci spotkamy się z trójką z tyłu to ja jednak odpadam i nie dospawam do grupy. Miło się jedzie w tym gronie w jakim jedziemy ale jednak wizja jazdy kolejnych 400 km w napince nie jest dla mnie. I po komentarzach współtowarzyszy ogarnąłem że właśnie powiedziałem coś oczywistego. Rześki poranek przerodził się w konkretną patelnię. Wjechaliśmy już w województwo częstochowskie i pierwsze wzniesienia. Cały czas lepiej lub gorzej ale jednak w czwórkę wciąż cisnęliśmy swoje. Po 700 km kolega zaczął odstawać, ciut z tyłu, potem trochę bardziej ciut. Odniosłem wrażenie że wszyscy to widzą i mimo że jechaliśmy w 4 osoby to zmiany robiliśmy w trójkę żeby mógł odpocząć. Jednak zostawał już coraz bardziej w tyle i nie nadgonił. Dziwne uczucie. Tyle zaliczonych wspólnie Orlenów i postojów a trzeba było chłopa zostawić. Postoje na Orlenach które robiliśmy w trójkę były znów krótkie i zwięzłe. Hot dog na trzy gryzy popity płynem, chwila na smarowanie dupy, ogarnięcie wody i naszej pozycji i kuźwa ogień opór. Przez jakąś chwilę (czyli w sumie do samej mety) prócz oczywistego bólu dupy, karku i rąk doszedł dziwny ból kolana. Ale po wymianie z kolegą teamowym Assosa na Bengaya chyba zadziałał czynnik psychologiczny. Po nasmarowaniu kolana ból się nie powiększył co mnie radowało o tyle że jazda w górach z jakimś dziwnym nadwyrężeniem mogła się skończyć wycofem. Na cirka abałt 800 kilometrze trasy z tyłu zaczął zostawać trzeci kolega. Mega mocny koń ale złapał bombę na podjazdach, a że był dość masywny, widać było że musi odpocząć. Dalej już jechaliśmy we dwójkę. Zmiany nadal mi nie wychodziły ale jakoś parliśmy do przodu. Było trochę gadania, trochę śmiechu (przez łzy) a z mojej strony sporo zmęczeniowej głupawki. Próbowałem umilić podróż beat boxem w stylu Kila Kela ale tylko się niepotrzebnie poplułem. Tutaj zaczął powstawać strategiczny plan gry. Goniła nas spora grupka osób, pewnie jechali na zmiany. My jechaliśmy prawie na zmiany więc wyczerpujące zmęczenie rozkładało się na dwie osoby a nie na peleton. Stówa w górach to rzeźnia więc wykoncypowaliśmy co następuje. Jeśli mamy przewagę jakieś 8 km to zostajemy, odpoczywamy i podpinamy się pod goniąca grupę (opcja że są tam stołeczni mnie osobiście nie podchodziła ale czego się nie robi żeby przetrwać w górach) Jeśli mamy przewagę koło 18 km lecimy w trupa. Przewaga wyszła chyba 20 km. Więc w trupa. Wjechaliśmy w konkretne góry. Licznik pokazywał ponad stówę do mety. Ustalenia były takie że znajdujemy sklep, szybkie zakupy i ogień (czyli tak naprawdę dzień jak co dzień). Sklepu ani widu ani słychu. Kolega z rozwalonym mocowaniem do licznika Garmina i rozklejonym butem. Ja nawigowałem na Etrexie. Super nawigacja turystyczna ale jak się szybko leci ma lekką obsówkę w pokazywaniu trasy. Najpierw trzeba przestrzelić skręt żeby się oficjalnie dowiedzieć że się go przestrzeliło. Ale wspólnymi siłami jakoś nagniataliśmy do przodu. W końcu sklep. Była jakoś 19.00 lub później. Podział obowiązków wyglądał tak że ja robiłem zakupy dla wszystkich a kolega w stylu McGyvera na trytki reperował buta i uchwyt do licznika. Próbowałem dopłacić ekspedientce żeby zamknęła sklep bo i tak dziś już nikt pewnie nie przyjedzie. Fortel się nie udał więc była pewność że harty które nas gonią znajdą tu oparcie. Jedziemy dalej. Mrok nastał a górki coraz to stromsze. Strategia pokonywania wjazdów zgoła różna. Kolega wcinał wszystko z siodełka na młynku. Mnie młynka brakło i na przełożeniu 34 x 28 wciskałem się na stójce. Ogarnęło mnie skrajne wyczerpanie. Podjazd pod Maków Podhalański był jedynym większym który zrobiłem. Po wjeździe już czułem że drugi taki podjazd na bank robię z buta. Kolega jednak jechał jak natchniony. Z siodła robił sprawnie podjazdy i zostawiał mnie w tyle. Ale…czekał mimo mojego marudzenia. Poganiał, motywował. Co miał robić skoro tylko ja miałem sprawną nawigację. Turlałem się wolno. Na kolejnym podjeździe opadłem całkowicie z sił. W desperacji ostatkiem energii krzyknąłem tylko do kompana że nie ma bata, podprowadzam rower. Czułem się doszczętnie zajechany. Nie mam bladego pojęcia co to były za podjazd ale nachylenie szacuję w granicach 15 do 20 procent (aczkolwiek wtedy czułem że mają co najmniej 68 procent). Nie wiem jak kompan sobie poradził bez sensownego nawigowania w nocy ale na odcinku jakiś 70 km nadrobił 40 minut przewagi. Gdy już zostałem sam bez Osobistego Trenera Motywacyjnego poczułem ulgę. Kompozycja bólu, zamęczania, adrenaliny, okraszona nocnym niebem i światłami wiosek, w dziwny sposób mnie uspokoiła. Mówiąc dosadnie. Miałem wyjebane na to czy stołeczni czy ktoś inny mnie myknie pod górkę. Wiedziałem że i tak choćbym miał ciągnąć rower ostatnie kilometry to ja na tej mecie się zamelduję i chuj. Zrobiłem chwile przerwy, oszamałem wreszcie banana, podgryzłem wojskowymi sucharami które targałem ze sobą od startu. Przywdziałem na spokojnie cieplejsze rękawiczki upajając się błogosławieństwem komfortu jaki dawał chiński neopren za 20 zeta z Ali i ruszyłem na finisz. Energia ciut wróciła, morale nieco wzrosły. Kilka łagodniejszych podjazdów trawersowałem dystyngowanie z podniesioną głową. Tak się tułałem nocą do momentu gdy na nawigacji zobaczyłem koniec trasy i oniemiałem. Stanąłem jak wryty, obejrzałem się za siebie czy w tej przepastnej czerni dojrzę w dole jakieś światła latarek rowerowych. Nic nie było. Było ciemno, cicho i spokojnie. Powietrze zastygło a ja stałem bojąc się je zmącić. Uśmiech na twarzy pojawił się mimowolnie. Nie był to grymas ani uśmiech szaleńca. To był uśmiech niesamowitej, czystej i organicznej satysfakcji. I mimo że do finiszu miałem jeszcze kilka km to był moment mojej osobistej mety i moment w którym dotarło do mnie że ZROBIŁEM TO!!!. Ale zdrowy rozsądek szybko się obudził, podpowiedział żeby ruszać w drogę i zbyt długo nie celebrować szczęścia bo w końcu faktycznie ktoś mnie na tej górce jebnie. Na metę do schroniska wjechałem w poniedziałek o 2:41 na trzeciej pozycji z czasem który przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Pokonanie 1012 km zajęło mi 41 godzin i 41 minut z czego na postoje wyszły jakieś 3,5 godziny. To było mordercze wyzwanie ryjące beret i dupę. PEŁEN szacunek dla wszystkich którzy wystartowali w tym wyścigu. Na trasie trzeba było non stop walczyć ze zmęczeniem, czasem, pogodą i momentami monotonią że psychika siadała i nie chciała wstać. Mały defekt roweru, lekka kontuzja lub odcinająca bomba mogły spowodować w każdej chwili koniec jazdy. W tym roku na starcie stanęło 122 zawodników, ukończyło wyścig w regulaminowym czasie 75 osób. I niech to będzie wyznacznikiem trudności tych zawodów. Z kilku osobistych odczuć to: tak dobry wynik zawdzięczam przede wszystkim pracy i jazdy w grupie. Jadąc solo nie ma możliwości ciskać dziesiątki kilometrów ze średnią 33 km/h. Zmęczenie fizyczne zawdzięczam między innymi jeździe w grupie. Gdy są siły i jest dobry flov z jazdy trzeba się hamować a najmniejszy błąd w jeździe i zostanie w tyle skutkuje koszmarnym gonieniem peletonu. Bardzo dużo napinki rowerowej. Nie mówię że jest zła lecz nie jest w moim stylu. Wiem że doczepiłem się do stołecznych ale to dla przykładu. I tak duży szacunek dla warszawiaków za zgranie i za wejście do pierwszej dziesiątki finiszerów. Jednak praca grupowa mi nie leży. Startując w MPP liczyłem na coś bardziej w stylu szybkiej solowej włóczęgi przez kraj, a okazało się że to ogień idzie non stop tak że lajkra się przeciera. Dzięki wielkie za kibicowanie, komentarze i esemesy czyli za ogólnonarodowe pchanie kropeczki. Liczyłem że będą przerwy na których polansuje się kozactwem niczym Prezydent znalezionym patykiem. Nie było takich przerw. I wielkie dzięki Mariusz Romańczuk za jazdę niemalże razem do samego końca. Wrzucam kilka zdjęć z trasy (nie moich) które trochę oddają klimat tych zawodów. Jak ktoś dotrwał do końca wpisu - szacun za ultraczytanie. Nosz w mordę jeża, no. Poszło ZAJEBIŚCIE więc JADĘ DALEJ!!

























Kategoria ultra 500, zawody



Komentarze
axass
| 10:10 wtorek, 21 września 2021 | linkuj Dzięki, bez akapitów, tak szybciej wchodzi :P. No napinka nie jest ewidentnie dla mnie, sercem chyba jednak jestem gdzieś bardziej przy gravelowych wyrypach z dala od asfaltu:)
Trollking
| 21:52 poniedziałek, 20 września 2021 | linkuj Epicki opis. Uśmiałem się wiele, wiele razy :)

WIELKIE GRATULACJE. Zrobiłeś to - Twoje marzenie jest moim... wyzwaniem czytania bez akapitów. Warto było :) Szacun.

Napinacze... Temat rzeka. Należy ich spławiać :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa rwato
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]