- DST 1015.47km
- Czas 38:19
- VAVG 26.50km/h
- VMAX 61.92km/h
- Kalorie 40758kcal
- Podjazdy 8279m
- Sprzęt Planet-X
- Aktywność Jazda na rowerze
Maraton Północ Południe (3 msc) wersja long
Sobota, 11 września 2021 · dodano: 20.09.2021 | Komentarze 2
Do tej pory nie było jak ogarnąć śladu i konkretnie opisać wyścigu więc "było to tak"...
Maraton Północ-Południe
czyli historia pewnego marzenia. Marzenie odkładane z racji szacunku do
zawodów i wymagającej trasy. Jak to pisze org na swojej stronie „MPP to
nie jest impreza dla każdego, pomimo, iż każdy może się zapisać”. Mało
to zachęcające, ale jednak z racji wyśrubowanego limitu czasu i
morderczej końcówki, prawdziwe aż do bólu. Garść cyferek na początek.
Długość trasy wg danych na stronie organizatora wynosi 1012 km, a
przewyższenia w liczbie 9400 metrów i limit czasu wynoszący 72h nie
ułatwiały zadania jej przejechania. Start na Helu a końcówka w Bukowinie
Tatrzańskie w schronisko Głodówka. Żeby podbić dramaturgię sytuacji na
stronie zawodów można przeczytać że ponad 30 proc zawodników
zeszłorocznej edycji nie ukończyło w czasie lub nie ukończyło w ogóle
trasy (a zeszłoroczna trasa była o 11 km krótsza i o 1000 metrów
„niższa”). Dorzućmy do tego wrześniową pogodę i koktajl myśli mamy
gotowy do spożycia. Ale jak to mówią maszyniści, po kolei (straszny
suchar ale niechaj zostanie). Od pierwszej edycji maratonu o której
przeczytałem 6 lat temu miałem w głowie jedną myśl „nie wierzę że tak
można”. Jednak z biegiem czasu, nabierając szlifów w dłuższych wypadach i
biorąc udział w kilku wytrzymałościowych zawodach, poprzednia myśl
zaczęła dojrzewać w kierunku „ a może by tak rzucić wszystko i pojechać
MPP w góry”. I tak oto chadzając i relaksując się przy zbieraniu
grzybków, myśl wbita w umysł niczym zadra w dupę, dojrzała. Usiadłem do
zapisów i…okazało się że zapisy zamknięte. Ale wystarczył mail do orga i
już spokojnie można było ogarniać logistykę pod zawody. Na Hel dotarłem
z Gdyni oczywiście rowerem. Tutaj miałem zaklepane dwa noclegi czyli
przed zawodami został mi jeden dzień relaksu. I tu niestety pogoda
dopisała aż za nadto. Leżaking na plaży i kompieling w morzu zabiły we
mnie całkowicie chęć ciskania rowerem. Wakacyjny klimat trzymał mnie
jeszcze do soboty do godziny startu. Ale o 9.00 gdy ruszyliśmy bandą na
trasę, urlopowy czill powoli tracił na mocy. Początek jazdy przez kosę
helską odbyliśmy honorowo eskortowani przez policję. Miło i sympatycznie
dojechaliśmy do Władysławowa gdzie był już start ostry a Policja
zatrzymywała kolarzy wręczając im mandaty za jazdę w grupie. Było ciepło
a w miarę jazdy zrobiło się jeszcze cieplej + duszno. Ale jazda ładnie
się kleiła i mimo że jechałem w grupie na szarym końcu, udawało się
łykać kolejnych zawodników. Gdzieś na odcinku między 150 a 250 km,
pogoda postanowiła urozmaicić jazdę. Najpierw zaczęło padać, potem
zaczęło lać. Miało to swoje plusy bo cała sól z głowy i chusty pod
kaskiem zaczęła sympatycznie spływać na okulary i lecieć do oczu. Gdy
zacząłem ogarniać ten pogodowy niecny proceder spadł grad. Miałem stanąć
na przystanku i przeczekać. Ale co mam przeczekać? Aż wyschnę? W
rytmie, odbijających się od kasku, lodowych kulek jechałem swoje. Gdy
już zacząłem podsychać znów zaczęło padać. Jadąc chwilę z zawodnikiem
który jebał pogodę jak burą sukę, dobiłem do Kwidzynia. Tutaj przyszedł
pierwszy postój w Żabce. I to był strzał w dziesiątkę. Mimo że jechałem w
ścianie deszczu nie zdawałem sobie sprawy że może jeszcze mocniej
pierdyknąć. Po przekroczeniu progu sklepu z logiem płaza, okazało się że
to w czym wcześniej jechałem można nazwać sumą mżawek. Czekałem tylko
aż w wodzie lejącej się z nieba pstrągi będą płynąć w górę strumienia.
Przebieranie w suche ciuchy nie miało sensu z tego powodu że iż…nie
miałem suchych ciuchów a outfit sprzedawczyni na mnie rozmiarowo nie
pasował. Gdy już ładnie się rozpogodziło a bebechy zostały napchane
rarytasami z sosem 7 wysp, morale znacznie wzrosło. Nie czułem
wychłodzenia, mięśnie pracowały, nastawienie całkiem niezłe więc w nockę
ruszyłem solo nagniatając swoje. No i tu się dopiero zaczęło. Rozdział
ten można nazwać „miłość, zdrada i rozstanie” czyli taka ultraszosowa
telenowela. Jadąc sobie samotnie, nagniatając dość mocno z tyłu
spostrzegłem światełka. Doganiała mnie grupka rowerzystów. Myślę sobie
„ki chuj się oni tu znaleźli”. Minęli mnie prężnie ze szczątkowym
pozdrowieniem „hey”. Ale sił było sporo więc ich dogoniłem. Na ten
moment jeszcze nie wiedziałem że ekipa ta trenuje kolarstwo w stołecznej
grupie kolarskiej (jakby trenowali alpinizm w stołecznej grupie
kolarskiej to dopiero byłoby zaskoczenie). Grupka jechała na zmiany
czyli: pierwszy jedzie ustalonym tempem, reszta na kole za nim i
odpoczywa, potem drugi staje się prowadzącym a pierwszy wędruje na
koniec i jadąc w grupie odpoczywa. Po dość szybkim objaśnieniu zasad
jazdy w grupie zacząłem próby współpracy. Podczas jazdy dostałem kilka
sugestii (lub bardziej upomnień) jak jechać wspólnie. Ale byłem tak
zaangażowany w jazdę w grupie że jakoś nie ogarnąłem jak się w niej
jeździ. I tak oto współpracując sprawnie wchłonęliśmy grupę przed nami i
już całkiem pokaźną hordą wjechaliśmy do Sierpc na pierwszy i jedyny
pit stop zlokalizowany na 412 km trasy. Postój zorganizowany przez
pasjonatów rowerowych. Co było widać i czuć z daleka. Ludzie którzy
czują smak przetyrki wiedzą jak reagować. Ledwo zdążyliśmy usiąść i już
były tysiące pytań „Co chcesz? Rosół, barszczyk? Herbatki, kawki? Może
potrzebujesz oliwki do łańcucha? Jak chcesz mam stojak rowerowy”…no w
środku nocy taka pozytywna rowerowa oaza była bezcenna. Miałem wrażenie
że jak poproszę o duszonego w liściach kolendry łososia i kołpaki do
Fiata Uno za 5 minut będą do odbioru. Ale pit stop to nie miejsce
spotkań towarzyskich więc postój był tak szybki że ledwo zdążyłem się
przebrać w suche skarpetki, wypić herbatę a już były nawoływania że co
tak marudzimy. Wystrzeliłem z postoju i nawet nie wiedziałem już z jaką
grupą jadę. A nie była to moja wcześniejsza grupa, poznałem po tym że
było trochę więcej żartu i uśmiechu a mniej napinki. Tutaj też
lecieliśmy na zmiany ale bez presji co do długości zmian, prędkości i
tym podobnych zmiennych. Po kilkudziesięciu kilometrach minęła nas
stołeczna grupka. Już bez „cześć” czy „hey”. Pomyślałem „no to Hey z
Wami” ale grupowo poszedł ogień w łydy i dospawaliśmy jakoś do naszych
protagonistów. Długo nie ujechaliśmy i poszła mała reprymenda że jednak
za wolno jedziemy i że jedziemy na ich kole. Cóż było robić. Zaczęliśmy
ponownie jazdę na zmiany wg ustalonych norm. Jadąc swoje zmiany w
czubie słyszałem że za szybko jadę. Zwalniałem, więc za wolno. Potem że
rwę. Czułem się niedopasowany jak prawa rękawiczka którą ktoś chce
wcisnąć na lewą stopę. Następnie szef stołecznej grupy pokazał nam
(dospawanym) jak wygląda prawidłowa zmiana. I żeby nie było że wylewam
jad na współpracująca grupę. Szli jak w szwajcarskim zegarku. Myślałem (
a może i nie tylko ja) że coś z tej lekcji wyniosę. Przy kolejnych
próbach bycia w czubie usłyszałem już konkretny pomruk niezadowolenia
cytuję” jak mam tak jechać to wolę już nie jechać”. I po jakimś czasie
stołeczni faktycznie zjechali na Orlen a my polecieliśmy swoje. Stuknął
560km trasy, ranek już wstaje a zapasy się kończą. Odbiliśmy na Orlen w
Hucie Zawadzkiej. Każdy konkretnie obolały ale jednak nadal sprawny
technicznie. Po wejściu na stację byłem w szoku ileż tu jest pyszności.
Łaziłem na bosaka między półkami strzelając selfie z 7Daysem i
rozmawiając z Tik Takami. Gdy szok minął dojrzałem do złożenia
zamówienia: „ yyyy Pan ooo to z serem da, ciepłe i to o woda do bidon
gdzie kibel?” Na bank gość myślał że jestem paraolimpijczykiem i walczę
poprzez sport z paraliżem. Ale jak przetłumaczył zamówienie w
translatorze gogle wszystko stało się jasne. Tak przeżuwając swe
zamówienia doczekaliśmy, a jakże, przyjazdu trójki stołecznych. Pierwszy
raz czułem się niewidzialny. Żadnego pozdrowienia z ich strony, pytań
jak się jedzie. Próby zagajenia rozmowy spełzły na niczym. Wydało mi się
to mega dziwne. Czyżby foch? Naiwnie myślałem że ból na takiej
przetyrce łączy ludzi i jest co przeżywać . Widać tak nie jest.
Podziękowaliśmy za miłe towarzystwo i ruszyliśmy dalej nabierając po
drodze energii ze wschodzącego słońca. Nie wiem skąd mi się to wzięło,
ale zakomunikowałem mojej obecnej hordzie że bardzo przepraszam. Ale.
Jeśli po raz trzeci spotkamy się z trójką z tyłu to ja jednak odpadam i
nie dospawam do grupy. Miło się jedzie w tym gronie w jakim jedziemy ale
jednak wizja jazdy kolejnych 400 km w napince nie jest dla mnie. I po
komentarzach współtowarzyszy ogarnąłem że właśnie powiedziałem coś
oczywistego. Rześki poranek przerodził się w konkretną patelnię.
Wjechaliśmy już w województwo częstochowskie i pierwsze wzniesienia.
Cały czas lepiej lub gorzej ale jednak w czwórkę wciąż cisnęliśmy swoje.
Po 700 km kolega zaczął odstawać, ciut z tyłu, potem trochę bardziej
ciut. Odniosłem wrażenie że wszyscy to widzą i mimo że jechaliśmy w 4
osoby to zmiany robiliśmy w trójkę żeby mógł odpocząć. Jednak zostawał
już coraz bardziej w tyle i nie nadgonił. Dziwne uczucie. Tyle
zaliczonych wspólnie Orlenów i postojów a trzeba było chłopa zostawić.
Postoje na Orlenach które robiliśmy w trójkę były znów krótkie i
zwięzłe. Hot dog na trzy gryzy popity płynem, chwila na smarowanie dupy,
ogarnięcie wody i naszej pozycji i kuźwa ogień opór. Przez jakąś chwilę
(czyli w sumie do samej mety) prócz oczywistego bólu dupy, karku i rąk
doszedł dziwny ból kolana. Ale po wymianie z kolegą teamowym Assosa na
Bengaya chyba zadziałał czynnik psychologiczny. Po nasmarowaniu kolana
ból się nie powiększył co mnie radowało o tyle że jazda w górach z
jakimś dziwnym nadwyrężeniem mogła się skończyć wycofem. Na cirka abałt
800 kilometrze trasy z tyłu zaczął zostawać trzeci kolega. Mega mocny
koń ale złapał bombę na podjazdach, a że był dość masywny, widać było że
musi odpocząć. Dalej już jechaliśmy we dwójkę. Zmiany nadal mi nie
wychodziły ale jakoś parliśmy do przodu. Było trochę gadania, trochę
śmiechu (przez łzy) a z mojej strony sporo zmęczeniowej głupawki.
Próbowałem umilić podróż beat boxem w stylu Kila Kela ale tylko się
niepotrzebnie poplułem. Tutaj zaczął powstawać strategiczny plan gry.
Goniła nas spora grupka osób, pewnie jechali na zmiany. My jechaliśmy
prawie na zmiany więc wyczerpujące zmęczenie rozkładało się na dwie
osoby a nie na peleton. Stówa w górach to rzeźnia więc wykoncypowaliśmy
co następuje. Jeśli mamy przewagę jakieś 8 km to zostajemy, odpoczywamy i
podpinamy się pod goniąca grupę (opcja że są tam stołeczni mnie
osobiście nie podchodziła ale czego się nie robi żeby przetrwać w
górach) Jeśli mamy przewagę koło 18 km lecimy w trupa. Przewaga wyszła
chyba 20 km. Więc w trupa. Wjechaliśmy w konkretne góry. Licznik
pokazywał ponad stówę do mety. Ustalenia były takie że znajdujemy sklep,
szybkie zakupy i ogień (czyli tak naprawdę dzień jak co dzień). Sklepu
ani widu ani słychu. Kolega z rozwalonym mocowaniem do licznika Garmina i
rozklejonym butem. Ja nawigowałem na Etrexie. Super nawigacja
turystyczna ale jak się szybko leci ma lekką obsówkę w pokazywaniu
trasy. Najpierw trzeba przestrzelić skręt żeby się oficjalnie dowiedzieć
że się go przestrzeliło. Ale wspólnymi siłami jakoś nagniataliśmy do
przodu. W końcu sklep. Była jakoś 19.00 lub później. Podział obowiązków
wyglądał tak że ja robiłem zakupy dla wszystkich a kolega w stylu
McGyvera na trytki reperował buta i uchwyt do licznika. Próbowałem
dopłacić ekspedientce żeby zamknęła sklep bo i tak dziś już nikt pewnie
nie przyjedzie. Fortel się nie udał więc była pewność że harty które nas
gonią znajdą tu oparcie. Jedziemy dalej. Mrok nastał a górki coraz to
stromsze. Strategia pokonywania wjazdów zgoła różna. Kolega wcinał
wszystko z siodełka na młynku. Mnie młynka brakło i na przełożeniu 34 x
28 wciskałem się na stójce. Ogarnęło mnie skrajne wyczerpanie. Podjazd
pod Maków Podhalański był jedynym większym który zrobiłem. Po wjeździe
już czułem że drugi taki podjazd na bank robię z buta. Kolega jednak
jechał jak natchniony. Z siodła robił sprawnie podjazdy i zostawiał mnie
w tyle. Ale…czekał mimo mojego marudzenia. Poganiał, motywował. Co miał
robić skoro tylko ja miałem sprawną nawigację. Turlałem się wolno. Na
kolejnym podjeździe opadłem całkowicie z sił. W desperacji ostatkiem
energii krzyknąłem tylko do kompana że nie ma bata, podprowadzam rower.
Czułem się doszczętnie zajechany. Nie mam bladego pojęcia co to były za
podjazd ale nachylenie szacuję w granicach 15 do 20 procent (aczkolwiek
wtedy czułem że mają co najmniej 68 procent). Nie wiem jak kompan
sobie poradził bez sensownego nawigowania w nocy ale na odcinku jakiś 70
km nadrobił 40 minut przewagi. Gdy już zostałem sam bez Osobistego
Trenera Motywacyjnego poczułem ulgę. Kompozycja bólu, zamęczania,
adrenaliny, okraszona nocnym niebem i światłami wiosek, w dziwny sposób
mnie uspokoiła. Mówiąc dosadnie. Miałem wyjebane na to czy stołeczni czy
ktoś inny mnie myknie pod górkę. Wiedziałem że i tak choćbym miał
ciągnąć rower ostatnie kilometry to ja na tej mecie się zamelduję i
chuj. Zrobiłem chwile przerwy, oszamałem wreszcie banana, podgryzłem
wojskowymi sucharami które targałem ze sobą od startu. Przywdziałem na
spokojnie cieplejsze rękawiczki upajając się błogosławieństwem komfortu
jaki dawał chiński neopren za 20 zeta z Ali i ruszyłem na finisz.
Energia ciut wróciła, morale nieco wzrosły. Kilka łagodniejszych
podjazdów trawersowałem dystyngowanie z podniesioną głową. Tak się
tułałem nocą do momentu gdy na nawigacji zobaczyłem koniec trasy i
oniemiałem. Stanąłem jak wryty, obejrzałem się za siebie czy w tej
przepastnej czerni dojrzę w dole jakieś światła latarek rowerowych. Nic
nie było. Było ciemno, cicho i spokojnie. Powietrze zastygło a ja stałem
bojąc się je zmącić. Uśmiech na twarzy pojawił się mimowolnie. Nie był
to grymas ani uśmiech szaleńca. To był uśmiech niesamowitej, czystej i
organicznej satysfakcji. I mimo że do finiszu miałem jeszcze kilka km to
był moment mojej osobistej mety i moment w którym dotarło do mnie że
ZROBIŁEM TO!!!. Ale zdrowy rozsądek szybko się obudził, podpowiedział
żeby ruszać w drogę i zbyt długo nie celebrować szczęścia bo w końcu
faktycznie ktoś mnie na tej górce jebnie. Na metę do schroniska
wjechałem w poniedziałek o 2:41 na trzeciej pozycji z czasem który
przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Pokonanie 1012 km zajęło mi 41
godzin i 41 minut z czego na postoje wyszły jakieś 3,5 godziny. To było
mordercze wyzwanie ryjące beret i dupę. PEŁEN szacunek dla wszystkich
którzy wystartowali w tym wyścigu. Na trasie trzeba było non stop
walczyć ze zmęczeniem, czasem, pogodą i momentami monotonią że psychika
siadała i nie chciała wstać. Mały defekt roweru, lekka kontuzja lub
odcinająca bomba mogły spowodować w każdej chwili koniec jazdy. W tym
roku na starcie stanęło 122 zawodników, ukończyło wyścig w
regulaminowym czasie 75 osób. I niech to będzie wyznacznikiem trudności
tych zawodów. Z kilku osobistych odczuć to: tak dobry wynik zawdzięczam
przede wszystkim pracy i jazdy w grupie. Jadąc solo nie ma możliwości
ciskać dziesiątki kilometrów ze średnią 33 km/h. Zmęczenie fizyczne
zawdzięczam między innymi jeździe w grupie. Gdy są siły i jest dobry
flov z jazdy trzeba się hamować a najmniejszy błąd w jeździe i zostanie w
tyle skutkuje koszmarnym gonieniem peletonu. Bardzo dużo napinki
rowerowej. Nie mówię że jest zła lecz nie jest w moim stylu. Wiem że
doczepiłem się do stołecznych ale to dla przykładu. I tak duży szacunek
dla warszawiaków za zgranie i za wejście do pierwszej dziesiątki
finiszerów. Jednak praca grupowa mi nie leży. Startując w MPP liczyłem
na coś bardziej w stylu szybkiej solowej włóczęgi przez kraj, a okazało
się że to ogień idzie non stop tak że lajkra się przeciera. Dzięki
wielkie za kibicowanie, komentarze i esemesy czyli za ogólnonarodowe
pchanie kropeczki. Liczyłem że będą przerwy na których polansuje się
kozactwem niczym Prezydent znalezionym patykiem. Nie było takich przerw.
I wielkie dzięki Mariusz Romańczuk za jazdę niemalże razem do samego
końca. Wrzucam kilka zdjęć z trasy (nie moich) które trochę oddają
klimat tych zawodów. Jak ktoś dotrwał do końca wpisu - szacun za
ultraczytanie. Nosz w mordę jeża, no. Poszło ZAJEBIŚCIE więc JADĘ
DALEJ!!